dziennikarz sportowy z Poznania, autor książek, komiksów i publikacji o tematyce sportowej m.in. serii "Słynni polscy olimpijczycy". Laureat teleturnieju "Wielka Gra".
Koszykówka wzięła się od kaczki na kamieniu ...
To była na pozór prosta gra, a jednak wywoływała komplikacje i emocje. Zwała się „Duck in the Rock” czyli kaczka na kamieniu. Polegała z grubsza na tym, że dwa zespoły znajdowały dwa duże kamienie, ustawiały je po dwóch bokach boiska i na nich stawiały kamyki mniejsze. Teraz ich zadaniem było tak rzucić kamieniem trzymanym w dłoni, aby strącić te mniejsze z większych i wywalczyć punkt. To jednak nie wszystko, bowiem taki gracz od razu ruszył po swój pocisk i musiał go odzyskać w taki sposób, aby nie dać się dotknąć obrońcy stojącemu przy głazie rywali. To był trochę taki berek. Niby proste, prawda? Trudność polegała na tym, że gdy biegł po kamyk, jego koledzy z zespołu już rzucali i obrońca musiał dokonać wyboru, kim się zająć – czy nim, czy resztą przeciwników. A na dodatek, gdy rywal rzucił tak dobrze, że trafił i strącił kamyk z głazu, wówczas obrońca musiał go najpierw podnieść i ustawić na miejsce.
Taką właśnie grą, pochodzącą podobno aż ze średniowiecza, zabawiano się podczas festynów i spotkań na świeżym powietrzu w Wielkiej Brytanii, a następnie tradycja trafiła też do Ameryki Północnej. I to grę w „kaczkę na kamieniu” zaobserwował swego czasu w Springfield w stanie Massachussetts w USA pewien lekarz i pastor nazwiskiem James Naismith.
Pochodził z Kanady, gdzie urodził się jako syn przybyszów ze Szkocji i od zawsze interesował go ruch na świeżym powietrzu, wszelkie gry i rozrywki, które można uskuteczniać grupowo. Pracował bowiem jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole i organizacji YMCA. Poproszono go, aby znalazł jakieś sensowne i rozwijające gry dla młodzieży, które mogłyby się przydać dla zabicia nudy i czasu. Pastor Naismith zatem poszukiwał, aż znalazł te kaczki i te kamienie.
Prastara gra spowodowała u niego skojarzenie z czymś, co można by praktykować w formie zespołowej rozgrywki, chociaż z niego zmienionymi zasadami. Wolał nie korzystać z kamieni czy głazów, to mogło być ciut niebezpieczne. Sama idea obrony własnego pola z jakimś newralgicznym miejscem pośrodku i zarazem dzielenia uwagi między pilnowaniem albo tego miejsca, albo rywali, bardzo mu się spodobała. Postanowił jednak zamienić kamienie do rzucania na piłki, a głaz-matkę na kosze. Najlepiej nie stojące na ziemi, ale wiszące wysoko.
Tak powstała koszykówka. Wiemy to na pewno, ale dowiedzieliśmy się dopiero po wielu latach, gdy wnuczka pastora już w XXI wieku znalazła na strychu pudła ze szpargałami. Były wśród nich kartki z notatkami odręcznymi i maszynopisem autorstwa dziadka. Z tych notatek jasno wynikało jak pastor z Kanady wymyślił grę w koszykówkę.
Pomysł okazał się świetny. Wiszący kosz pilnować było trudniej niż postawiony na ziemi. Nie wystarczyło przy nim stanąć, bo rywale mogli tak rzucać piłką, że ta przelatywała nad obrońcami. Sprawa wymagała taktyki, najlepiej natarcia na samych rywali, zanim rzucili piłką. Natarcia zgodnego z zasadami, rzecz jasna.
W styczniu 1892 roku pastor Naismith opublikował zasady gry w nową grę i w ten sposób koszykówka stała się jedną z najmłodszych gier zespołowych. Bez korzeni w czasach antycznych, przed setkami lat. Powstała dość niedawno, wymyślona przez konkretnego człowieka.
To była odpowiedź na rozpisany konkurs i pastor ten konkurs wygrał. Cieszyło go to niezmiernie, bowiem zależało mu bardzo na grze, która nie będzie brutalna, nie spowoduje zbyt wielu kontuzji i oprze się raczej na sprycie, taktyce, zwinności i celności, a nie walce fizycznej na boisku. Takich gier wymagających siły w bezpośredniej walce było wtedy mnóstwo, cieszyły się spora popularnością, ale twórcy koszykówki chodziło jednak o coś innego. Przez całe życie związane ze sportem walczył o to, by był on bezpieczny. To właśnie James Naismith optował jako jeden z pierwszych za zastosowaniem kasków ochronnych i ochraniaczy w wypadku sportów, w których dochodzi do starć, zwarć i zderzeń. Mawiał, że sport powinien być przede wszystkim bezpieczny.
Koszykówka była. Do dzisiaj zdarzają się w niej urazy, jak w każdym sporcie, ale relatywnie rzadko. Czujność, wyczucie czasu, zwinność, sztuka uników i własnych zwodów – Naismith pisał, że nowa gra wyrabia właśnie te umiejętności. Aby jednak uniknąć ataków na ciało zawodnika, wymyślił, że w wypadku koszykówki nie będzie można biegać z piłką tak jak w wypadku futbolu amerykańskiego. Nie można piłki schować pod pachą i uciekać goniącym przeciwnikom. Tu trzeba było ją podawać, a nie przetrzymywać. Po jakimś czasie pojawiło się też kozłowanie. Wtedy obrońcy koncentrowali się na niej, nie na rywalu.
Wiklinowe kosze zostały rozwieszone na balkonach sali gimnastycznej. Problem w tym, że na początku nikt nie wpadł na to, by przedziurawić ich dno. Przez to po każdym celnym rzucie trzeba było wyciągać z nich piłkę specjalnymi kijami. Dopiero dziura w dnie rozwiązała problem. A gdy udało się jeszcze zamontować drewniane tablice przy koszach, pojawiły się zbiórki i niecelny rzut niekoniecznie kończył akcję.
Ciekawostką jest fakt, że na początku trafienie było wyceniane za trzy punkty, zarówno z gry, jak i z rzutu wolnego po faulu, by nie opłacało się faulować. Dopiero potem zmieniono tę punktację, aczkolwiek po latach rzut za trzy punkty wrócił, tyle że przyznawano go za rzut z daleka.
dziennikarz sportowy z Poznania, autor książek, komiksów i publikacji o tematyce sportowej m.in. serii "Słynni polscy olimpijczycy". Laureat teleturnieju "Wielka Gra".