Bajka o najbrzydszym koniu świata
Dawno, dawno temu skończyła się w Europie i na całym świecie wielka wojna. Takiej w dziejach jeszcze nie było, bo przez cztery lata zmagały się z sobą największe imperia i wiele państw. Do dzisiaj nazywamy ją pierwszą wojną światową.
Polska nie brała w niej udziału, gdyż Polski na mapach wówczas jeszcze nie było. To właśnie ta wielka wojna sprawiła, że odzyskała niepodległość i pojawiła się ponownie. Mogła budować się na nowo, także budować swój sport.
Polscy żołnierze uczestniczyli jednak w walkach i to w różnych armiach po obu stronach konfliktu. W 1918 roku wojna się skończyła, zwaśnione strony podpisały pokój, zaczęło się sprzątanie wojennych zgliszczy i powrót do domu żołnierzy z frontu. Wśród nich znajdowały się też oddziały amerykańskie, wysłane pod koniec wojny do Europy w ramach korpusu ekspedycyjnego generała Johna Pershinga. Amerykanie walczyli po stronie Ententy, a zatem Francji i Wielkiej Brytanii, a przeciw Niemcom. Z końcem wojny wrócili do Stanów, pozostawiając w Europie mnóstwo sprzętu. Ciężarówki, automobile, karabiny, działa – ich transport z powrotem do Ameryki był kosztowny, więc Amerykanie wyprzedawali to wszystko na miejscu. Wyprzedawali też swoje konie.
Adam Królikiewicz kochał konie. Był jednym z legionistów Józefa Piłsudskiego, świetnym jeźdźcem i ułanem. Konie były dla niego całym światem. Kiedy więc do Polski przyjechał transport tych zwierząt pozostawionych przez wycofujące się amerykańskie wojska Pershinga, z ochotą pospieszył, by wierzchowcem obejrzeć.
Były wspaniałe, acz doświadczone wojną. Wiele z nich nosiło jeszcze rany frontowe. Potrafiły jednak dawać sobie radę w trudnych warunkach, więc mogły się przydać.
Na placu, na którym prezentowano konie pozostawione przez Amerykanów we Francji, prezentowały się jeden po drugim. Najdorodniejsze trafiały albo do polskiego wojska, albo do indywidualnych właścicieli. Reszta nie miała tyle szczęścia.
Jeden z koni był szczególny. Adam Królikiewicz opisywał go jako niskiego i krępego, o bardzo nietypowej, dziwacznej sylwetce i garbatym nosie, który sprawiał, że nawet jego głowa wyglądała nietypowo. Koń nie miał też ogona, który obcięto zapewne po ty, by łatwiej go było zaprzęgać. Ci, którzy go zobaczyli, uważali, że przypomina bardziej muła niż konia. Słowem, był bardzo brzydki.
Polscy ułani przyznawali, że tak brzydkiego konia nie widzieli, jak żyją.
Nazywał się Pikador, a jego nietypowa sylwetka wzięła się stąd, że nie był koniem takim jak wszystkie inne w Polsce czy Europie. To był mustang, prawdziwy indiański mustang z otwartych prerii Ameryki Północnej. Amerykańscy żołnierze mówili, że kiedyś dosiadali go Indianie, a potem koń trafił do ich armii.
Mustangi były dziko żyjącymi końmi z prerii, które przybyły tu wraz z Hiszpanami i ich podbojem Ameryki Północnej w XVI wieku. To nawet zabawne, bo ewolucja koni zaczęła się właśnie w Ameryce Północnej. To stąd pochodzą ich prastarzy przodkowie sprzed milionów lat, z których ci pierwsi byli wielkości niedużego psa i mieli jeszcze palce zamiast kopyt. Z czasem konie zmieniały swój wygląd i stawały się większe, zniknęły też z Ameryki na wiele lat.
Gdy Hiszpanie przybyli tu ze swymi wierzchowcami, Indianie nie znali tych zwierząt. Nazywali je nawet „wielkimi psami”. Dopiero po latach nauczyli się dosiadać koni, stali się zresztą znakomitymi jeźdźcami, a nowe zwierzęta pomagały im nie tylko w walce, ale i polowaniach na bizony.
Pikador był mustangiem i mało kto wiedział, że pod jego brzydotą kryje się wielkie serce oraz wytrzymałe ciało. Adam Królikiewicz od razu zwrócił na niego uwagę, a dodatkowo przykuła jego wzrok litera A wypalona na jego zadzie. Poczuł, że ta litera ich łączy, że to przeznaczenie.
Miał nosa co do tego brzydkiego konia. Nie pozwolił, by przepadł, wziął go i zaczął ujeżdża, a nie było to łatwe. Okazało się, że Pikador – jak na mustanga przystało – miał charakterem i nie tak łatwo było narzucić mu swoją wolę. Koń zerwał się z uwięzi i zaczął uciekać. Jednym susem przeskoczył ogrodzenie wysokie na ponad metr. Wtedy Królikiewicz już wiedział, że w tym indiańskim wierzchowcu tkwi wielka siła i wielki potencjał.
Z czasem powstawała coraz mocniejsza więź między ułanem a mustangiem. Koń polubił skoki, spisywał się w nich coraz lepiej, a pokonywanie przeszkód sprawiało mu frajdę. Królikiewicz zaczął go zabierać na zawody jeździeckie, w których startowali polscy zawodnicy.
A trzeba wiedzieć, że jeździectwo było w latach dwudziestych i trzydziestych jednym z najmocniejszych polskich sportów. Nasza drużyna, złożona głównie z wojskowych ułanów, należała do ścisłej światowej czołówki. Adam Królikiewicz na Pikadorze zaczął zdobywać zwycięstwa na parkurach w Nicei, Rzymie, Neapolu, Lucernie, Paryżu czy w Anglii.
Aż wreszcie w 1924 roku Polska miała po raz pierwszy wystartować na igrzyskach olimpijskich. Letnie odbywały się w Paryżu. Wysłaliśmy ponad sześćdziesięciu sportowców, którzy mieli po raz pierwszy złożyć ślubowanie i reprezentować nasz kraj na największych zawodach świata. Pojechali więc do Paryża lekkoatleci, bokserzy, kolarze, strzelcy, wioślarze, zapaśnicy, żeglarze, piłkarze nożni, pojechali też jeźdźcy ze swymi wierzchowcami.
Nie było wtedy łatwo, bo trudno się walczy o medale debiutantom. Na tych pierwszych igrzyskach paryskich udało się wywalczyć tylko dwa medale dla Polski. Srebro wywalczyła drużyna polskich kolarzy, a medal brązowy zdobył niesamowity duet: Adam Królikiewicz i jego mustang Pikador, który sprawnie i szybko pokonywał przeszkody. Lepsi byli tylko dwaj jeźdźcy ze Szwajcarii i Włoch oraz ich wspaniałe konie.
Teraz nikt już nie mówił o Pikadorze, że jest brzydki z tą obłą sylwetką, garbatym nosem i bez ogona. Teraz był koniem pięknym i sławnym, znała go cała Polska. Tak oto indiański wierzchowiec z dalekiej prerii stał się jednym z pierwszych olimpijskich medalistów w dziejach polskiego sportu.